Wywiad

Zapraszamy do lektury wywiadu z Markiem Szyszko oppublikowanym w nr 12/2012 magazynu historycznego Mówią Wieki pt:

RYSUJĄC HISTORIĘ

Z rysownikiem i ilustratorem Markiem Szyszko rozmawiają Bogdan Borucki i Maciej Rosalak.

W swoich pracach łączy pan znajomość stroju i oręża oraz znakomite opanowanie rzemiosła malarskiego. Jak pan się tego nauczył?

Marek Szyszko: Techniki malarskiej nauczyłem się w liceum plastycznym. Wybierając studia na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, liczyłem, że nauczę się rysunku realistycznego. To jest abecadło. Popatrzmy na dzieła Picassa czy innych abstrakcjonistów – oni potrafili rysować realistycznie, a później, mając już warsztat, mogli poszukiwać innych dróg. Natomiast na pierwszych latach w ASP, w pracowni rysunku, od razu wymagano od nas interpretacji. Model siedział i czekał, aż go narysujemy, a profesor oczekiwał, że to będzie zinterpretowane. Czyli nie chodziło o obserwację rzeczywistości, przestrzeni, proporcje, światło czy bryłę, tylko o wizję. A jaką mieliśmy wizję na pierwszym roku studiów? Taką, jaką podpatrzyliśmy u innych malarzy, czyli że było to małpowanie swoich artystycznych idoli.

Dyplom robiłem z ilustracji u prof. Janusza Stannego – temat to „Zilustrowanie w formie komiksu poezji François Villona”. Komiks to sztuka narracji, a jaka jest narracja w poezji piętnastowiecznej? Z tego powodu wyszło to dosyć kiepsko. Ze sztafażu komiksowego zostały właściwie tylko dymki i sposób rysowania.


Skąd wzięło się zainteresowanie historią?

M. Sz.: Zawsze interesowałem się historią, nawet zanim na poważnie zacząłem rysować. Najciekawsze były tematy z dziejów najnowszych, które niełatwo było zgłębić, bo na rynku brakowało odpowiedniej literatury. Czytałem opowieści historyczne o drugiej wojnie światowej i byłem bardzo ciekawy, jak np. wyglądał sławny niemiecki czołg Tygrys. Nigdzie nie było dokładnego rysunku, tylko ogólnie naszkicowana sylwetka czołgu. A ja chciałem wiedzieć, jak dokładnie wyglądał, jak był oznakowany itd. Zawsze interesowały mnie szczegóły. Oglądając film Krzyżacy, chciałem się dowiedzieć, na ile kostiumy i scenografia były zgodne z prawdą historyczną. Chodziłem po księgarniach ­– w Alejach Ujazdowskich była znana księgarnia Kosmos, a w Domu bez Kantów przy Krakowskim Przedmieściu – Logos, w których można było kupić zagraniczne książki. Zbierałem zachodnie, najczęściej francuskie i niemieckie, albumy dotyczące uzbrojenia i kostiumów. Kolekcjonowałem też modele redukcyjne. Moja pasja historyczna przydała się, gdy otrzymałem propozycję z czasopisma „Relax”…


TajemnicaKIpu1„Relax”, pierwszy polski magazyn komiksowy, wydawany w latach 1976 – 1981, jest dziś legendą dla miłośników komiksu. Jak do niego trafiłeś?

M. Sz.: Ludzie tworzący to pismo widzieli moją pracę na wystawie dyplomowej i wyobrazili sobie, że interesuję się komiksem. A ja zawsze dążyłem do tego, żeby zawodowo zajmować się ilustracją książkową. Wielu teoretyków rozważa, czy komiks to jest literatura rysowana. Jest na to proste kryterium. Czy komiks może istnieć bez tekstu? Jest wiele takich przykładów. Natomiast nie może istnieć bez rysunku. Jest to po prostu sztuka opowiadania za pomocą rysunku, tekst jest tylko dodatkiem.

Pracę w „Relaksie” zacząłem od komiksów z cyklu „Na surowym korzeniu”, rysowanych do tekstów historycznych Leszka Aleksandra Moczulskiego, poety z Krakowa. To była dla mnie świetna szkoła. Scenariusze, które dostawałem, wymagały zrobienia rysunkowej opowieści, czyli myślenia takiego jak reżyser czy operator filmowy – ustawiania kadrów, decydowania o tym, czy ma być zbliżenie, czy plan ogólny. Rysowałem także „Pilota śmigłowca” oraz dwa odcinki humorystycznego komiksu dla dzieci do tekstów Jerzego Dąbrowskiego, który będąc poetą, autorem tekstów piosenek – w tym wielu przebojów – pisał także różne śmieszne historyjki.


Z jakich wzorów pan korzystał?

M. Sz.: Oczywiście z zachodnich. Po Warszawskich Targach Książki zachodnie wydawnictwa zostawiały jakieś gratisy. Można je było potem kupić w księgarniach spod lady, oczywiście uśmiechając się miło do pani ekspedientki. Było wtedy francuskie wydawnictwo Dargaud – wydawali klasykę komiksową, w tym Jeana Giraud, Enki Bilala czy Jacquesa Tardi. To wszystko kupowałem i wzorując się na nich, uczyłem się techniki: czy piórko, czy pędzelek. W Polsce królowały wtedy „Tytus, Romek i A’tomek” Henryka Jerzego Chmielewskiego czy „Koziołek Matołek” z rysunkami Mariana Walentynowicza. A ja chciałem rysować realistycznie.


Co panu bardziej odpowiada: komiks czy ilustracja książkowa, albumowa?

M. Sz.: Chyba jednak ilustracja. To jest inny proces tworzenia. Komiks ma swoje ograniczenia techniczne, które mi bardzo przeszkadzają. W dawnych czasach np. wykonywało się rysunek czarno-biały. Później był on drukowany na folii, następnie dostawało się blaudruki, czyli błękitne wydruki, i na nie nakładało kolor. Także robienie ramek – wtedy nie było jeszcze komputerów – odbywało się ręcznie za pomocą tuszu. Podobnie wypisywanie dymków. Dopiero po złożeniu wszystkiego okazywało się, jak wyszło. A ja lubię w czasie tworzenia widzieć, co mi wychodzi. Nie mówiąc o tym, że mam awersję do używania narzędzi w rodzaju linijki czy grafionu. Ale rysowanie cały czas sprawia mi radość


Co pan robił oprócz komiksów?

M.Sz.: Ilustracje do książek. Pierwszą była „Historia Polski dla Piotrka” dla wydawnictwa Polonia, która zawierała ponad 140 ilustracji i była drukowana w Jugosławii. Akurat wybuchła tam wojna. Jugosłowianie zatrzymali moje rysunki, bo Polonia nie zapłaciła za druk. Po kilku latach autor tekstu sprzedał prawa innemu wydawnictwu. Narysowałem więc ilustracje drugi raz, i to lepsze od oryginalnych.
 

Pańskie rysunki w ostatnich latach pojawiały się w dodatkach historycznych, jakie „Mówią wieki” tworzyły wspólnie z „Rzeczpospolitą”. Było tego aż 11 serii – łącznie ponad 500 zeszytów. Jak pan wspomina tę przygodę?

M. Sz: W niektórych tematach czułem się lepiej, w innych gorzej. Jestem nastawiony zadaniowo, sam z siebie nie mam potrzeby iść w plener i malować dla przyjemności. Lubię spełniać zadanie. Ktoś chce, żebym narysował cztery fazy bitwy pod Grunwaldem – bardzo chętnie. Zadanie trudne, ale interesujące.
 

Jak wyglądała pańska praca od strony dokumentacyjnej i rekonstrukcyjnej? Czytelnicy interesujący się historią wojskowości są bardzo wymagający i potrafią wytknąć najmniejszy błąd.

M. Sz.: Na początku sam zbierałem informacje, sprawdzałem, jak wyglądali wojownicy czy żołnierze z danej epoki. Potem do zespołu wszedł Michał Mackiewicz, bronioznawca z Muzeum Wojska Polskiego, który kontrolował moja pracę od strony merytorycznej. Jego obecność pozwoliła na wyeliminowanie błędów. A kilka popełniłem, pamiętam jakieś uwagi w kwestii klamer i pasów. Trudno, nie sposób znać się na wszystkich epokach od starożytności do współczesności.
 

Można pana spotkać w Muzeum Wojska Polskiego stojącego przy gablotach i szkicującego w notatniku, jak wyglądały np. zamki karabinów z czasów powstania styczniowego. Czy to konieczne?

M. Sz.: Robię to z szacunku dla odbiorcy, żeby nie wciskać tandety. Jeżeli rysunek opiera się na tym, żeby pokazać rzeczywisty detal, to nie mogę robić tego z głowy, a Muzeum Wojska Polskiego mam całkiem blisko. Teraz zresztą częściej korzystam z aparatu cyfrowego niż ze szkicownika.
 

Pańskie rysunki wyróżniają się nie tylko dbałością o realia epoki, ale także nieszablonowym, często dynamicznym, ujęciem postaci, zwłaszcza ludzkich twarzy.

M. Sz.: Mundur czy uzbrojenie muszą być zawieszone na człowieku. A człowiek to żywa istota: ma gest, wyraz twarzy, osobowość. Taki rysunek jest bardziej wiarygodny. Po tym można odróżnić amatora od zawodowca. Zresztą artysta nigdy nie jest do końca zadowolony z tego, co zrobił. Może w pierwszej chwili po narysowaniu jest dobrze, ale następnego dnia jest zwątpienie.


Jakie są fazy powstawania pańskiego rysunku. Jak powstaje zarys postaci, czym wypełnia pan kolory?

M. Sz.: Zaczynam od szkicu postaci czy kompozycji, mając format określony przez zamawiającego, a w wypadku Internetu – miejsce. Staram się skomponować rysunek z tekstem, który ma ilustrować. Muszę wiedzieć, o czym autor będzie pisał. Mogę ukazać postać z prawej strony, z lewej czy en face. Gdy trzeba np. pokazać broń boczną, noszoną zwykle z lewej strony, muszę właśnie tak ustawić człowieka. Z kolei karabin skałkowy czy kapiszonowy ma zamek po lewej stronie, więc muszę go tak trzymać, żeby było widać budowę zamka. To mnie ogranicza i determinuje kompozycję. Poza tym ważny jest kontekst. Jeśli rysuję żołnierza walczącego w konkretnej bitwie czy na tle wskazanego krajobrazu, to pora roku też wchodzi w grę.

Przy szkicowaniu posługuję się średnio twardym ołówkiem. Papier jest raczej gładki – karton, ale nie akwarelowy. Używam różnych rodzajów farb: akwareli w tuszu, tubce i kamieniu, tempery. Dodaję bieli, żeby zrobić z tej akwareli farbę kryjącą. Jeśli zaś chcę oddać detal, np. kolor metalu, to wychodzi o wiele lepiej przy technikach mieszanych. Używam też kredki, żeby ożywić rysunek, nie gubiąc głównego celu.
 

Ostatnio nastąpił wysyp komiksów historycznych. Jak pan ocenia to zjawisko?

M. Sz.: Te komiksy tworzą z reguły bardzo młodzi ludzie. Doskonale rysują w porównaniu z moimi czasami, a wiem, o czym mówię, gdyż od trzech lat jeżdżę na Festiwale Komiksu do Łodzi. Nie wiem, skąd wzięło się ich zamiłowanie do rysowania. U nas komiks bywa synonimem tandety. Zupełnie się z tym nie zgadzam, bo jest to jedna z form narracji. Za komiks można uznać np. gotyckie malarstwo tablicowe. Zanim wynaleziono fotografię, za pomocą rysunku przekazywano i opowiadano obrazy z ważnych wydarzeń czy wojen. Rysunek ma swój smak. To jest sztuka do oglądania – im dłużej patrzysz, tym więcej widzisz. Dlatego interesował mnie komiks: realistyczny rysunek, sześć klatek na stronie. Są wprawdzie takie komiksy, które starają się aspirować do sztuki wyższej, ale moim zdaniem to błąd – ta forma narracji tego nie znosi.

Dziękujemy za rozmowę

oprac. Katarzyna Ziętara